ZAMACH NA PRAWDĘ – cz. 1
Media już dawno przestały być normalnym obserwatorem naszej codzienności
i kontrolerem sfery publicznej. Za to stały się narzędziem w ręku
formalnych i nieformalnych grup „trzymających władzę”. Ba, wręcz same
tworzą takie grupy. W tym sensie stały się już nie „czwartą”, a wręcz
główną władzą.
Czy w Smoleńsku doszło do celowego
zamachu – nawet dziś, po siedmiu latach, nie można tak
twierdzić. Ale na pewno doszło do zamachu na prawdę. I powstało celowe,
medialnie wzmocnione kłamstwo, które streszczam kompleksowo: >Wizyta
śp. Prezydenta L. Kaczyńskiego w Katyniu w dniu 10 kwietnia 2010 roku
była jego indywidualną inicjatywą, podjętą w ramach kampanii wyborczej i
z zazdrości o udaną trzy dni wcześniej wizytę Premiera D. Tuska. Lot
samolotu pospiesznie i nieudolnie organizowała Kancelaria Prezydenta.
Samolot opanowały osoby na bieżąco przez Prezydenta sterowane, a
specjalnie dobrana załoga (przez Prezydenta oczywiście) nawet dobrze nie
znała tego samolotu. Zaś po katastrofie PiS domaga się niepotrzebnych
badań, mimo że raporty MAK i Millera już wszystko wyjaśniły<.
A jak było naprawdę?
Od roku 1991 podległa premierowi Rada
Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa corocznie organizowała obchody
poświęcone pamięci ponad 20-tu tysięcy polskich oficerów, zamordowanych
wiosną 1940r. na rozkaz Stalina i jego politbiura. Choć organizowała je
też w innych miejscach kaźni, te w Katyniu miały specjalne znaczenie, bo
tam groby ofiar odkryto i prawdę o tej zbrodni ujawniono najwcześniej.
Zaś uroczystości okrągło rocznicowe w latach 1995, 2000 i 2005 miały
charakter szczególnie uroczysty. W latach 1995 i 2005 przewodniczyli im
Prezydenci L. Wałęsa i A. Kwaśniewski, a w roku 2000 przewodniczył im Premier J. Buzek. I podkreślmy – wszyscy
wymienieni wyjeżdżali do Katynia bez „zaproszeń” ze strony rosyjskiej.
Bo wzajemny i swobodny dostęp do swych grobów i miejsc pamięci umożliwiała polsko-rosyjska Umowa z 22 lutego 1994 roku, jaką wynegocjował Sekretarz ROPWiM śp. A. Przewoźnik, a podpisali Szefowie MSZ Polski i Rosji.
Bo wzajemny i swobodny dostęp do swych grobów i miejsc pamięci umożliwiała polsko-rosyjska Umowa z 22 lutego 1994 roku, jaką wynegocjował Sekretarz ROPWiM śp. A. Przewoźnik, a podpisali Szefowie MSZ Polski i Rosji.
Mające nadejść w roku 2010 uroczystości
70. rocznicy omawiano już od grudnia 2009 roku, w gronie ROPWiM i obu
Kancelarii; Prezydenta L. Kaczyńskiego oraz Premiera D. Tuska. Od razu
wyrażano wolę udziału w nich Prezydenta i Premiera. Jako głowa Państwa
uroczystościom przewodniczyć miał Prezydent. Zdaje się że ta sytuacja
nie leżała Premierowi Tuskowi, którego media kreowały na
„najważniejszego” w Państwie. Mimo, że Konstytucja dawała mu dopiero
miejsce czwarte, po Marszałkach Sejmu i Senatu.
I podległa mu ROPWiM, mimo że już 19
stycznia 2010r. ustaliła termin uroczystości na 10.04.2010r.
(podkreślam; na 10-go kwietnia!), a 25 stycznia o tym terminie
powiadomiła Ambasadora Rosji, to dziwnie pominęła Kancelarię Prezydenta,
mimo że jej pracownicy o plany organizacyjne wciąż się dopytywali. To
zmusiło Kancelarię Prezydenta do wysłania 27 stycznia całego pakietu
pism; do ROPWiM, do Min. R. Sikorskiego i oddzielnie do Podsekretarza
Stanu w MSZ – A. Kremera, do Ambasady RP w Moskwie oraz do Ambasadora
Rosji w Warszawie – W. Grinina. I jeszcze do kilku adresatów.
Jedynym skutkiem tej zmasowanej
korespondencji było medialne zaprzeczenie Ambasadora Grinina, by ją
otrzymał. „Przypomniał” to sobie dopiero po ponownym piśmie, wysłanym mu
21 lutego.
Za to Premier Putin, niewątpliwie
powiadomiony przez Grinina, się nie ociągał. Już po tygodniu, dokładnie 3
lutego, zaprosił Premiera D. Tuska na uroczystości w Katyniu,
poświęcone „rosyjskim ofiarom stalinizmu”. Ich termin ustalił na
7.04.2010r., czyli na trzy dni przed naszymi, i to w zwykły dzień
tygodnia – w środę. W trakcie tych uroczystości obaj premierzy przeszli
na kilkanaście minut na polski cmentarz, gdzie złożyli wieńce i
wygłosili krótkie przemówienia. Oczywiście nasze telewizje uwypukliły
ten fragment, o rosyjskie odwrotnie – pokazały polskiego Premiera,
chylącego głowę nad przewagą cierpień rosyjskich.
Dlaczego Putin postanowił zorganizować
swoje uroczystości, do tego tuż przed naszymi, choć bez żadnego
rocznicowego powodu? Bo łatwo sobie wyobrazić, jaki efekt miałoby
przypomnienie światu polskich ofiar sowieckiego reżimu, bez
zrelatywizowania ich z rosyjskimi ofiarami. Do tego w politycznie wokół
Rosji gęstniejącym czasie po aneksji w Gruzji. To nic, że obu zbrodni
dokonał Stalin, wystarczy że propaganda uwypukli cierpienia ofiar, a
przemilczy kto był ich sprawcą.
Premier Tusk, zauroczony wyróżnieniem
przez Putina oraz wizją zabłyśnięcia w Katyniu nie w cieniu Prezydenta,
jakoś się nie domyślił aż nadto wyraźnych intencji Putina i bezwarunkowo
został pionkiem w jego grze. Pewnie sądził, że ucywilizuje Putina i
przyprowadzi go Europie, jak oswojonego niedźwiedzia. Jak naiwne były te
kalkulacje wobec tak zimnego kagebisty – Premier Tusk przekonał się
boleśnie, już kilka miesięcy po rzekomym „ociepleniu”.
Wróćmy jednak do wydarzeń. Oczywiście
ROPWiM nadal organizowała zaplanowane na 10 kwietnia polskie
uroczystości, choć dla przeciętnego odbiorcy mediów udział w nich Prezydenta wciąż nie był jasny. Te
niejasności nie wynikały z jego strony, ale z podchodów Min. R.
Sikorskiego. Ten za pośrednictwem mediów „radził” Prezydentowi, by z
wizyty w Katyniu zrezygnował, a zamiast tego wziął udział w moskiewskiej
paradzie 9 maja. Tak więc Prezydent, aby odsunąć podejrzenia że w
Katyniu zaczyna kampanię wyborczą (która nb. miała się zacząć dopiero
jesienią), przewodnictwo polskim uroczystościom miałby ustąpić
Marszałkowi Sejmu – B. Komorowskiemu, który już wtedy był namaszczony
przez PO jako kandydat na Prezydenta. Ale Prezydent z opcji „zamiast”
nie miał zamiaru skorzystać.
Po katastrofie w tej moskiewskiej
paradzie wziął udział pełniący obowiązki Prezydenta – Marszałek B.
Komorowski. Lecz Putin już wówczas postanowił aspiracjom Premiera Tuska
pokazać ich miejsce. Marszałek Komorowski, usiłujący z bocznego szeregu
wychylić się spoza zasłaniających go oficjeli, był dość marną ilustracją
rzekomego „resetu” w stosunkach polsko-rosyjskich.
Trzeba oddać śp. A. Przewoźnikowi, że
zabiegał o połączenie rosyjskich uroczystości z polskimi. Ale Putin te
wysiłki kategorycznie uciął.
Ponieważ Kancelaria Prezydenta wciąż
domagała się informacji o stanie przygotowań do uroczystości – wreszcie
23 lutego Podsekretarz Stanu w MSZ – A. Kremer (zginął w Smoleńsku)
wysłał do Kancelarii powiadomienie o ich dacie, a jednocześnie zaprosił
Prezydenta, by im przewodniczył. Tego samego dnia Szef Kancelarii
Prezydenta – Wł. Stasiak (też zginął w tej katastrofie) po raz kolejny
potwierdził udział Prezydenta i zadeklarował gotowość do wszelkiej współpracy.
Odtąd pracownicy Kancelarii Prezydenta zaczęli starania by osobiście,
mimo że nie mieli takiego obowiązku, omówić szczegóły oraz kwestie
logistyczne ze stroną rosyjską. Wysłali wymagane zamówienie na samolot do
Szefa Kancelarii Premiera – T. Arabskiego (Koordynatora), ale też, choć
znowu nie mieli takiego obowiązku, powiadomili BOR i 36. Specjalny Pułk
Lotnictwa Transportowego.
Tu pora wyjaśnić dlaczego to Kancelaria
Premiera, a nie Kancelaria Prezydenta, odpowiadała za organizację lotu.
Premier Tusk, mając „kłopotliwego Prezydenta”, postanowił przejąć
kontrolę nad jego wyjazdami. I wprowadzone już w grudniu 2007 roku jego Zarządzenie nr 139, a potem w 2009 roku tzw. Instrukcja Head,
nadawały Szefowi jego Kancelarii rolę Koordynatora specjalnych środków
transportu, czyli samolotów. Odtąd pozostałe Kancelarie, czyli
Prezydenta, Sejmu i Senatu, jedynie składały zamówienie na samolot do
Koordynatora, a ten decydował o jego udostępnieniu. Jak też miał się
zajmować organizacją i uruchomieniem wszelkich innych służb (np. BOR),
które powinny taki lot obsługiwać.
W roku 2012, kiedy przestał istnieć
„problem Prezydenta”, wrócono do starych uregulowań, a trzy wymienione
Kancelarie znów stały się samodzielne i odpowiedzialne.
Tymczasem jesteśmy w roku 2010, a zabiegi na zniechęcenie
Prezydenta do wizyty w Katyniu wciąż trwały. Nawet po oficjalnym
zaproszeniu Prezydenta jego pracownikom utrudniano wizyty przygotowawcze
w Rosji, jak też zwlekano z notyfikacją samej wizyty, co było
obowiązkiem Min. Sikorskiego i Ambasady RP w Moskwie. Może wciąż
liczono, że uda się Prezydenta z Katynia wykluczyć, a może chodziło już
tylko o dostarczenie paliwa przyjaznym mediom, które przedstawiały
Prezydenta jako człowieka „małego, wiecznie niezadowolonego i ciągle się
o coś upominającego”. Osobiście stawiam na oba te cele naraz.
Więc nasze MSZ zablokowało pracownikom
Kancelarii Prezydenta dwie planowane wizyty przygotowawcze; 5 oraz 18/19
marca 2010r. Ostatecznie umożliwiono im je dopiero 23-25 marca, na
ledwie dwa tygodnie przed uroczystościami. Ale na lustrację lotniska w
Smoleńsku nie zgodziła się strona rosyjska, zapewniając jedynie że „lotnisko będzie gotowe do przyjęcia polskich samolotów”. Zaś w ramach tych samych spotkań jednocześnie uzgadniano oba użycia lotniska, dla Premiera D. Tuska w dniu 7.04.2010r. oraz dla Prezydenta L. Kaczyńskiego trzy dni później. Z tego samego lotniska w dniu 7.04.2010r. korzystał też Premier W. Putin. Warto to podkreślić, jako że trolle dość często szermują fałszywką, że Prezydent „pchał się na nieczynne lotnisko”.
Zaś 10-go marca Ambasador RP w Moskwie –
tak „uzgadniał” w rosyjskim MSZ wizytę Prezydenta. Tu warto zacytować
jego własną notatkę: „W kwestii wizyty w Federacji Rosyjskiej
prezydenta L. Kaczyńskiego S. Nieczajew zapytał, czy powinien rozumieć
moje słowa o przyjeździe Prezydenta Polski L. Kaczyńskiego jako
oficjalne powiadomienie strony rosyjskiej, gdyż do tej pory strona
rosyjska nie otrzymała żadnej oficjalnej wiadomości, że wizyta ta będzie
miała miejsce. Odpowiedziałem, że na tak postawione pytanie nie mogę udzielić oficjalnej odpowiedzi, niezależnie od tego, że z tych materiałów które posiadam wynika, że 10 kwietnia do Katynia przybędzie Prezydent RP” – koniec cytatu.
Czy Ambasador, pisząc tę notatkę dla
Min. Sikorskiego, przyznawał się przed swym przełożonym do swojego
nieprzygotowania? Nie, on pochwalił się wybiegiem dyplomatycznym, jakim
uniknął zaklepania wizyty Prezydenta. Co warszawska Prokuratura Okręgowa
w roku 2012 (dwunastym!) uznała za działania mogące „wywołać wrażenie ignorowania najwyższych przedstawicieli Państwa Polskiego”.
Dopiero po kolejnym monicie z 15 marca
2010r., sygnowanym przez Podsekretarza Stanu w Kancelarii Prezydenta –
M. Handzlika (zginął w Smoleńsku), w dniu następnym MSZ nareszcie
potwierdza dokonanie mocno już opóźnionej notyfikacji.
Teraz zaczęto domykać listę pasażerów.
Tu wyjaśnijmy, że za bezpieczeństwo generałów odpowiadał nie Prezydent,
ale procedury MON. I Min. B. Klich wyznaczył dwóch wysokich rangą
oficerów do „koordynacji udziału d-ców w ceremonii” (jeden z
nich zginął w Smoleńsku). Oraz pisemnie podziękował Prezydentowi za
zaproszenie generałów i wyraził przekonanie, że: „takie wzmocnienie polskiej delegacji podkreśli wagę obchodów i będzie dowodem szacunku, jakim Siły Zbrojne RP otaczają historię”. Sam się też zaprosił, ale ostatecznie, podobno z powodów rodzinnych, nie poleciał.
O zabranie parlamentarzystów, jak to określił „na wolne miejsca w samolocie”,
także osobiście i pisemnie poprosił ówczesny Marszałek Sejmu – B.
Komorowski. I zaraz, w dniu 5.03.2010r., na tę prośbę pozytywnie odpowiedział Szef Kancelarii Prezydenta – śp. Wł. Stasiak. Właśnie z jego pisma internetowi trolle wyłowili potoczne sformułowanie „Kancelaria Prezydenta RP organizuje przelot samolotu specjalnego”. Tą fałszywką szermują do dziś, próbując wykazać wbrew faktom, jakoby Kancelaria Prezydenta rzeczywiście miała być odpowiedzialna organizację lotu. A przecież, pomijając odmienny stan rzeczywisty, odpowiedź śp. Wł. Stasiaka była w innej sprawie i skierowana do innego adresata.
Również nie na potrzeby Prezydenta w samolocie dokonano nieuprawnionej przebudowy trzeciej salonki, zwiększającej liczbę miejsc pasażerskich z 90-ciu do 100-tu. Przebudowano ją, bo trzy dni wcześniej z premierem Tuskiem tylko tym samolotem leciało łącznie 95-ciu pasażerów. Zaś lot z Prezydentem miał ich ogółem 88-iu, czyli liczba jego pasażerów mieściła się w podstawowej konfiguracji. I cały „bizantyjski orszak” Prezydenta leciał dwoma samolotami, a „skromną delegację” Premiera załadowano do czterech (Tu-154, Jak-40 oraz dwie CASA-y zabrały ogółem 191 pasażerów, nie licząc załóg).
Również nie na potrzeby Prezydenta w samolocie dokonano nieuprawnionej przebudowy trzeciej salonki, zwiększającej liczbę miejsc pasażerskich z 90-ciu do 100-tu. Przebudowano ją, bo trzy dni wcześniej z premierem Tuskiem tylko tym samolotem leciało łącznie 95-ciu pasażerów. Zaś lot z Prezydentem miał ich ogółem 88-iu, czyli liczba jego pasażerów mieściła się w podstawowej konfiguracji. I cały „bizantyjski orszak” Prezydenta leciał dwoma samolotami, a „skromną delegację” Premiera załadowano do czterech (Tu-154, Jak-40 oraz dwie CASA-y zabrały ogółem 191 pasażerów, nie licząc załóg).
W dniu 31 marca 2010r. dowództwo 36SPLT
anulowało zamówienie na rosyjskich liderów, jacy mieli pilotom pomagać
porozumieć się z obsługą lotniska. Anulowało je na wszystkie
loty, także na cztery samoloty Premiera Tuska w dn. 7.04.2010.
Motywowano to tym, że piloci będą znać język rosyjski, ale niewątpliwie
głównym powodem były wprowadzone przez Premiera Tuska cięcia wydatków w
MON. W latach 2009/10 te cięcia wyniosły łącznie ponad 2.2 miliarda zł.
Wyznaczenie załogi na lot w dniu 10
kwietnia nie było łatwe, ze względu na spiętrzenie lotów tupolewa w
dniach 7, 8, 10 i 12 kwietnia, a 36. Pułk miał tylko trzech dowódców
załóg Tu-154. Ok. tydzień wcześniej wstępnie planowany płk B.
Stroiński poprosił kpt. A. Protasiuka o zastępstwo. Był to jednak
pilot z 13-to letnim stażem, który tylko na Tu-154 miał wylatane 2907
godzin, w tym 492 godziny na fotelu dowódcy. Wraz z drugim pilotem i
technikiem pokładowym odbyli 21 wspólnych lotów, w tym powrót z Haiti w
styczniu tegoż roku, gdy po awarii agregatu sterującego sprowadzili
samolot do kraju, holując go przez 14 godzin na sterowaniu ręcznym,
czyli na wolancie. Trudno więc mówić o „niezgranej” załodze.
- o -
Jeszcze przed świtem załoga odebrała samolot od techników, a godzinę przed wylotem – od
dyżurnego meteorologa lotniska prognozę pogody dla Smoleńska. Nie
przewidywała niczego niepokojącego: „bezchmurnie, widzialność 4000m przy zamgleniu, wiatr ... (2.5m/sek.)”.
Gdy pojawił się gen. A. Błasik, jemu, jako przełożonemu, kpt. A.
Protasiuk złożył meldunek o gotowości do lotu. I zgodnie z obowiązującą w
wojsku drogą służbową ten meldunek Generał złożył potem Prezydentowi.
Zrobił to jednak w obecności kpt. A. Protasiuka, którego jednocześnie
Prezydentowi przedstawił. Jak oceniła komisja Millera: „meldunek, choć niezgodny z tradycją, miał charakter symboliczny i tylko w takim sensie należy dopatrywać się związku z analizowanym lotem”.
Prezydent przybył z parominutowym
opóźnieniem i miejsce w swej salonce zajął 8 minut po planowym czasie
startu, a samolot wystartował o 7:27, czyli z opóźnieniem 27-miu minut. I właśnie wtedy, w chwili wylotu, w Smoleńsku nasiliła się mgła. Więc nic by nie pomogło gdyby
nawet wystartowano pół godziny przed planem, zamiast po planie. A
gdyby lot opóźnił się jeszcze o kolejne 20-30 minut – byłoby już po
mgle.
Bo z prognozą nie trafił nie tylko
dyżurny meteorolog z Okęcia – jeszcze pół godziny przed startem
identyczną prognozę podawał miejscowy meteorolog w Smoleńsku. I nie był
jej w stanie uściślić, mimo że mgła spadała coraz bardziej, co na wieży w
Smoleńsku bardzo irytowało kontrolera Plusnina: „kurde, ja z tym naszym meteo…”
(wybrałem łagodną jego ocenę smoleńskiej służby meteo, bo rzucał
znacznie ostrzejsze, np. o godz. 8:06:34). I wszelkimi siłami zabiegał,
by centrala w Moskwie (o kryptonimie «Logika») przejęła polski samolot
do Moskwy-Wnukowa. A choć mjr Kurtiniec z «Logiki» dwukrotnie mu to obiecał, o 7:52:53 i 8:18:04, to ostatecznie tego nie zrobiono, co rozżaliło Plusnina: „Czyli, jak rozumiem, wszyscy umywają ręce i siedzą na «Logice», kurde, za cholerę nie chcą… I tyle.”.
Za to nielegalnie przebywający na wieży przełożony Plusnina, płk
Krasnokutskij, którego obecność i rolę MAK w swym raporcie tuszował,
stopuje starania roztrzęsionego Plusnina: „Pasza, doprowadzasz do stu metrów. Sto metrów. Bez dyskusji, kurde…”.
Tak
więc samolot minął granicę RP. Tuż po godz. 8:14 czasu polskiego, po
ośmiu minutach od przejęcia, kontrola w Mińsku zawiadomiła go przez
radio: „Smoleńsk, widzialność 400 metrów, mgła”.
Ponieważ poranna mgła zwykle szybko ustępuje – piloci, mimo początkowego zaskoczenia, kontynuują lot.
Rozmawiają o możliwości półgodzinnego czekania w powietrzu, bo: „…nam mówili, im później tym lepiej”. Drugi pilot dziwi się: „Ale 10-ta (czasu lokalnego) i mgła?”.
Trzeba zauważyć, że to ostrzeżenie podało okazyjnie białoruskie Centrum Kontroli Lotów w Mińsku, a nie odpowiedzialne za cel lotu rosyjskie (w Moskwie).
Trzeba zauważyć, że to ostrzeżenie podało okazyjnie białoruskie Centrum Kontroli Lotów w Mińsku, a nie odpowiedzialne za cel lotu rosyjskie (w Moskwie).
Niecałe półtorej minuty po odebraniu
przez załogę komunikatu z Mińska, ale przed przekazaniem go komukolwiek spoza załogi kabinowej, ktoś nierozpoznany prosi o
przełączenie pokładowego telefonu satelitarnego do salonki Prezydenta, który chciał rozmawiać z bratem.
O godz. 8:17:40, kpt. A. Protasiuk poinformował stewardessę. Ta zmartwiła się: „oni nie zdążą”, na co Kapitan odpowiedział „sorry”. Mimo to wtedy obaj piloci umawiają się na próbne podejście, a „jak nie wylądujemy … to odejdziemy”.
Zarejestrowana o 8:21:40 rozmowa
Prezydenta z bratem urwała się przed czasem, zaś jej ewentualny wpływ na
wydarzenia ocenił w wywiadzie medialnym dr M. Lasek z komisji Millera: „No, analizowaliśmy czas trwania tej rozmowy i nawet w raporcie
komisji Millera można stwierdzić, że ta rozmowa nie miałaby nic
wspólnego z procesem podejmowania decyzji, gdyż pan Prezydent jeszcze
nie wiedział, jaka jest pogoda w Smoleńsku w tym czasie”.
Tuż potem, o 8:22:47, rosyjskie Centrum Kontroli Lotów w
Moskwie, które kontroler Plusnin poprzez dyspozytora z „Południowego”
wciąż jeszcze bombarduje prośbami o skierowanie polskiego samolotu do
Moskwy, pilotom zezwala, a właściwie poleca dalsze zniżanie się w
kierunku Smoleńska. Inaczej niż Mińsk – o mgle nie dało najmniejszej wzmianki.
Mimo że to właśnie ono, a nie Mińsk, mogło zdecydować o przekierowaniu
tupolewa na inne lotnisko.
O 8:23:30 załoga nawiązuje kontakt z
wieżą w Smoleńsku. Kontroler Plusnin wpierw pyta o zapas paliwa i
lotniska zapasowe, potem dwukrotnie powtarza: „…mgła, widzialność 400m...” i dodaje: „...warunków do przyjęcia nie ma”. Jednak na propozycję kpt. A. Protasiuka: „no jeśli można spróbujemy podejść, a jak nie będzie pogody, to odejdziemy”
– się zgadza. Równolegle drugi pilot nawiązuje kontakt z polskim
Jakiem-40, który wylądował wcześniej. Pilot Jaka potwierdza warunki
pogodowe, sugeruje nawet dwie próby podejścia, a w razie niepowodzenia
radzi odlecieć do Moskwy. Nie wie jednak, że Moskwa ma na ten temat inne
zdanie.
Tutaj trolle i niektóre media żądają odpowiedzialności karnej dla pil. A. Wosztyla, za rzekome „namawianie do lądowania”. Jednak słowa A. Wosztyla oznaczały próbę podejścia, a nie lądowania. Zaś podejście było w pełni dozwolone, o czym będzie dalej. I w wyniku postępowania zarówno dyscyplinarnego, jak później jeszcze prokuratorskiego, pil. A. Wosztyl został od wszelkich zarzutów uwolniony.
Tutaj trolle i niektóre media żądają odpowiedzialności karnej dla pil. A. Wosztyla, za rzekome „namawianie do lądowania”. Jednak słowa A. Wosztyla oznaczały próbę podejścia, a nie lądowania. Zaś podejście było w pełni dozwolone, o czym będzie dalej. I w wyniku postępowania zarówno dyscyplinarnego, jak później jeszcze prokuratorskiego, pil. A. Wosztyl został od wszelkich zarzutów uwolniony.
Po dalszych prawie trzech minutach, o
8:26:20, w kabinie pojawia się Dyr. Protokółu Dyplomatycznego – M.
Kazana, zapewne powiadomiony przez stewardessę. Kapitan informuje go
zarówno o już podjętej decyzji o próbnym podejściu, jak też uprzedza, że
„prawdopodobnie nic z tego nie będzie, tak że proszę już pomyśleć nad decyzją, co będziemy robili”. To sformułowanie wyraźnie zostawia czas na podjęcie tej decyzji – do ukończenia
próbnego podejścia. Podał też Dyrektorowi dwa lotniska zapasowe do
wyboru; Mińsk i Witebsk. Nie wie jednak, że lotnisko w Witebsku tego dnia jest
w ogóle nieczynne. Po tym Dyr. M. Kazana wyszedł z kabiny, a
załoga zaczęła rutynowe przygotowywania do podejścia.
Wbrew twierdzeniom MAK-u, słynnego filmu
National Geographic i niektórych mediów o „naruszeniu sterylności
kokpitu”, pierwsza i główna obecność Dyrektora w kokpicie nie naruszała żadnego
przepisu. A że miała miejsce jeszcze w odległości ok. 30km od
lotniska i powyżej tzw. poziomu FL100, to nie naruszała nawet powołanej
przez komisję Millera „praktycznej zasady”. Ponadto z racji swej funkcji
Dyr. M. Kazana był osobą jak najbardziej właściwą do kontaktów z
załogą. I jeszcze coś, co media skutecznie przemilczały; Dyrektor nie
należał do otoczenia Prezydenta i nie wykonywał jego „poleceń”. Był
pracownikiem MSZ R. Sikorskiego, wysłanym do przypilnowania przebiegu
wizyty.
Po ok. 3.5 minutach od swej pierwszej bytności Dyrektor znów zajrzał do kabiny z krótką informacją „Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robimy”. Podkreślam to „na razie”, zawierające wyraźną perspektywę „potem”, ponieważ media upodobały sobie fałszywkę „Prezydent jeszcze nie podjął decyzji”. W której pobrzmiewa zarzut, jakoby Prezydent z tą decyzją się ociągał.
Czy
Prezydent mógł wybrać lotnisko
zapasowe już w trzy minuty, choć piloci takiego pośpiechu nie
potrzebowali i
nie żądali? Mógłby, gdyby zamiast się wywiadywać które lotnisko będzie
lepsze, po prostu rzucił monetą. Ale Prezydent postanowił nie losować, a
zwyczajnie się naradzić. I zapewne z tej dyskusji przez otwarte drzwi kabiny dotarły strzępki wypowiedzi, które media i trolle usiłują przypasować do „lądowania”. Co zaś naprawdę znaczyły – wyjaśniam nieco dalej.
Ok. godz. 8:39, po dolocie do lotniska i
zatoczeniu pół prostokąta, samolot na wysokości 500 metrów wszedł na
kurs pasa i rozpoczął ścieżkę podejścia. Wtedy kontroler Plusnin oddał
go w ręce obsługującego podejście mjra Ryżenki, który albo spał, albo
swoje zadanie całkowicie lekceważył. Mimo że samolot był zdecydowanie za
wysoko, opadał za szybko i chwilami leciał nawet 130 metrów z boku
pasa, czego powodem była wydana przez Rosjan karta podejścia z mylnymi
jego współrzędnymi, to Ryżenko, obserwując przecież ekran „radaru
precyzyjnego podejścia”, pięciokrotnie powtórzył jak mantrę „… na kursie i ścieżce”.
Polecenia wyrównania lotu wykrzyczał dopiero
wtedy, gdy samolot już niemal stykał się z ziemią. Nawet w wydaniu i tak
już spóźnionego polecenia do odejścia na drugi krąg zastąpił go
Plusnin. I komisja
Millera (choć oczywiście nie MAK) nie miała wątpliwości, że mógł
zapobiec katastrofie, a nie zrobił nic. Bo gdyby nie naprowadził
samolotu kilkadziesiąt metrów w lewo od pasa, to nawet w scenariuszu MAK
i komisji Millera samolot ominąłby brzozę. I nawet z tej wysokości
bezpiecznie by odleciał.
- o -
Jaka zaś była motywacja kpt. A. Protasiuka, by zrobić próbne podejście? (Zaznaczmy, że nawet w tych warunkach pogodowych nie zabraniał tego obowiązujący wtedy Regulamin RL-2006).
Czy załoga zakładała, że może jednak uda się wylądować? Za tym mogłoby
świadczyć np. pytanie niezidentyfikowanego członka załogi: „a jak nie wylądujemy, to co?”. Ale szerszy zestaw wypowiedzi pilotów świadczy co innego.
Komisje MAK i Millera twierdzą zgodnie;
powinni odlecieć na lotnisko zapasowe. Tym samym nie wykluczały
ostatecznego lądowania w Smoleńsku, bo samolot miał dosyć paliwa na
powrót prosto do Warszawy. Więc celem odlotu na lotnisko zapasowe miała
nie być rezygnacja ze Smoleńska, a tylko przeczekanie mgły.
Ale piloci spodziewali się, że mgła szybko ustąpi: „…nam mówili, im później tym lepiej”.
Czyli że mogła ustąpić jeszcze przed wylądowaniem na lotnisku zapasowym
(i rzeczywiście tak było – rozwiała się już 20-30 minut po
katastrofie). W tej sytuacji uznali że zamiast niepotrzebnie lecieć tam i
z powrotem – mogą „pół godziny powisieć” nad lotniskiem. A przy tym ocenić, czy na poprawę pogody istotnie się zanosi, czyli zrobić jedno próbne podejście. I za tą opcją świadczą ich wypowiedzi: „podejdziemy, zobaczymy”, „spróbujemy podejść, zrobimy jedno zajście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie”, „… jak nie będzie pogody, to odejdziemy”.
Ponieważ znowu trolle, a nawet media, zdają się nie odróżniać „podejścia do lądowania” od „lądowania” i próbują zarzucać pilotom właśnie „próbę lądowania” – należy ich odesłać np. do wypowiedzi członków komisji Millera p.p. M. Laska i W. Jedynaka, udzielonej dwa dni po opublikowaniu raportu, a którą Newsweek opublikował w dniu 31.07.2011r. (wynik wyszukania fraz: >„próbne podejście” site:newsweek.pl<). Ta wypowiedź jednoznacznie potwierdza że piloci nie chcieli „lądować”, jak też że podjęte przez nich podejście było w pełni dozwolone przepisami, nawet przy panującej mgle. W. Jedynak wtedy powiedział wprost, że podejście nawet w tych warunkach „nie jest niebezpieczne”.
Ponieważ znowu trolle, a nawet media, zdają się nie odróżniać „podejścia do lądowania” od „lądowania” i próbują zarzucać pilotom właśnie „próbę lądowania” – należy ich odesłać np. do wypowiedzi członków komisji Millera p.p. M. Laska i W. Jedynaka, udzielonej dwa dni po opublikowaniu raportu, a którą Newsweek opublikował w dniu 31.07.2011r. (wynik wyszukania fraz: >„próbne podejście” site:newsweek.pl<). Ta wypowiedź jednoznacznie potwierdza że piloci nie chcieli „lądować”, jak też że podjęte przez nich podejście było w pełni dozwolone przepisami, nawet przy panującej mgle. W. Jedynak wtedy powiedział wprost, że podejście nawet w tych warunkach „nie jest niebezpieczne”.
Nie należy też pomijać osobowości
załogi, realizującej wyłącznie przewozy ViP-ów. Trzynastoletni staż
dowódcy – kpt. A. Protasiuka i aż 3341 godzin za sterami maszyn
pasażerskich, wobec jedynie 190 godzin wylatanych na bojowej Iskrze, z
pewnością nie czyniły go myśliwcem-zawadiaką. Miał też świadomość
wypadku CASA-y, który przydarzył się pilotom kategorii bojowej. Możemy
więc zaufać opiniom o nim jego kolegi z 36. Pułku – mjra G. Pietruczuka,
tego samego, który postawił się Prezydentowi L. Kaczyńskiemu w słynnym
locie do Azerbejdżanu: „Arek był człowiekiem wybitnie spokojnym”. Oraz: „Był
to znakomity pilot z dużym doświadczeniem. Robienie z niego samobójcy
na wzór Andreasa Lubitza jest oburzające. To człowiek, który bardzo dbał
o bezpieczeństwo”.
Wyjaśnijmy jeszcze kilka rozpowszechnionych oskarżycielskich leitmotivów:
Mimo że nawigator na głos odczytywał
wskazania wysokościomierza radiowego, to każdy z pilotów miał przed
oczami po dwa wysokościomierze baryczne, prawidłowo wskazujące wysokość
nad lotniskiem. I właśnie taki miernik śledził 2-gi pilot, kiedy
poradził koledze „Dochodź wolniej”, choć nawigator od sześciu sekund nie ogłaszał zmniejszania się wysokości radiowej.
Aż trzy z czterech serii ostrzeżeń TAWS
(chodzi o sygnały >terrain ahead< i >pull up<) były fałszywe
i włączyły się przez niedopatrzenie drugiego pilota. Jak wyraźnie
stwierdziła komisja Millera, choć dopiero w załączniku do raportu, przed
rozpoczęciem podejścia „sygnały te, nie wnosząc(e) żadnej informacji, powinny zostać wyłączone (zablokowane)”
Mówiąc wprost, wprawdzie na pierwsze prawidłowe >terrain ahead<
załoga zareagowała półtorej sekundy później niż zakładał system TAWS,
ale nie zignorowała żadnego prawidłowego >pull up<.
Z kolei ledwie usłyszane zwroty: „po-my-sły!”, „nie musimy dokładnie”, czy „zmieścisz się śmiało”
nie były „zakamuflowanymi naciskami”. Nie tylko dlatego, że załoga
mając słuchawki na uszach nie mogła ich słyszeć, jak też że na nie nie
reagowała ani do nich nie nawiązała. Po prostu przy braku widoczności
było jeszcze za wysoko i za daleko na takie wzrokowe oceny. Za to za
otwartymi drzwiami, w prezydenckim saloniku, zapewne toczyła się wyżej wspomniana narada
nad wyborem lotniska zapasowego. I najpewniej te
zwroty, bez podpierania się „lotniczym żargonem” a zwyczajnie po polsku, były kolejno;
ponagleniem które lotnisko wybrać, odniesieniem się do możliwego spóźnienia się na
początek uroczystości oraz oceną, że mimo opóźnienia uda się wypełnić
program wizyty. A równie
dobrze „zmieścisz się śmiało” mogło dotyczyć wolnego miejsca na kanapie w saloniku.
Wciąż jeszcze chętnie dosiadanym
konikiem jest „generał w kokpicie”. Ale niezależnie od tego że jego głos
mógł dochodzić z prezydenckiej salonki, to w tej sprawie
opinie ekspertów są podzielone. Nie zgodzili się z tym rozpoznaniem
krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych i prof. G. Demenko z Politechniki
Śląskiej, zaś biegli z Centralnego Laboratorium Kryminalistyki tego nie
badali. Natomiast opowiedział się za tym zespół A. Artymowicza (z
wyłączeniem wspomnianej prof. G. Demenko) oraz członkowie komisji
Millera. Przy tym rola tych ostatnich była podwójna, bo zarówno byli
„ekspertami” MAK-u w tej sprawie, jak też wyłączyli biegłych CLK z
analizy tych wypowiedzi, a za należące do Generała uznali je sami. Mimo
że ich amatorskie rozpoznanie dotyczyło wypowiedzi tak wątpliwych, że
nie wszyscy autorzy stenogramów je usłyszeli, bądź niejednakowo je
zrozumieli. Mimo to wprowadzenie Generała do dwóch stenogramów; MAK i
CLK, nastąpiło z inicjatywy i na odpowiedzialność komisji Millera.
Dziś (koniec roku 2017), gdy wyszły na jaw nagrania robocze z obrad tej komisji, możemy przytoczyć nacisk, ale jej Przewodniczącego – J. Millera: „Zdaniem komisji generał Błasik był w kokpicie, tak? Nie mówimy, że mamy poważne wątpliwości czy coś. (...) Zdaniem komisji generał Błasik był tam. I to tak należy przedstawiać”.
Dziś (koniec roku 2017), gdy wyszły na jaw nagrania robocze z obrad tej komisji, możemy przytoczyć nacisk, ale jej Przewodniczącego – J. Millera: „Zdaniem komisji generał Błasik był w kokpicie, tak? Nie mówimy, że mamy poważne wątpliwości czy coś. (...) Zdaniem komisji generał Błasik był tam. I to tak należy przedstawiać”.
Rzekoma rola Generała jest w mediach
wciąż nośna i nadal im potrzebna, bo niemal zupełnie przemilczały dwa
fakty. W marcu 2014 roku biegli z krakowskiego IES całkowicie obalili
makowskie „0.6 promila”. A drugim ukrywanym przez media faktem jest
wyraźne stonowanie w raporcie Millera: „Dowódca Sił Powietrznych w żaden bezpośredni sposób nie ingerował w proces pilotowania. Ze sporządzonej na potrzeby niniejszej analizy jego charakterystyki psychologicznej wynika, że >przejmowanie inicjatywy w sytuacji, w której kompetencje szczegółowe innych oceniał wysoko, jest mało prawdopodobne<. Nie był więc nastawiony na jakąkolwiek aktywną interwencję, był raczej obserwatorem wydarzeń. W tym kontekście w żaden sposób nie można mówić o bezpośrednim nacisku Dowódcy Sił Powietrznych na dowódcę statku powietrznego, a szerzej na załogę”.
Również szacunek dla profesjonalizmu
Generała i dla niego samego potwierdzili w wywiadach prasowych koledzy
śp. kpt. A. Protasiuka z 36. Pułku. Mimo to „medialni eksperci” nadal
kierują przeciw niemu dwa sprzeczne oskarżenia; że „ingerował, a nie
powinien”, oraz że „nie ingerował, a powinien (zabronić)”. Czyli jakby nie stanął – plecy mu zawsze zostają z tyłu. Przy tym „eksperci” nie wyjaśniają, skąd miałby mieć dokładniejsze niż załoga
informacje o sytuacji.
- o -
Wciąż jeszcze nikt nie jest w stanie przesądzić, dlaczego samolot znalazł się za nisko. Komisja Millera uważa
że piloci zaczęli przerywać zniżanie dopiero 39 metrów nad lotniskiem,
ale to wątpliwa hipoteza. Choć pewne przesłanki można by uznać za
wskazujące że piloci mogli się zdecydować zejść do 50 metrów nad
lotniskiem, zamiast do zapowiedzianych stu, ale już nie niżej.
Np. do tej wysokości opadał pułap chmur, więc by cokolwiek zobaczyć,
trzeba było zajrzeć pod ten pułap. Jednak nie da się obronić tezy że
piloci, jakoby nie zdając sobie sprawy z bezwładności maszyny i
balistyki lotu, dopiero na wysokości 39 metrów zaczęli przerywać zniżanie?!
Zarzutom o celowym aż takim zejściu
przeczą fakty. Zapisane malejące kąty pochylenia i natarcia świadczą, że
dowódca próbował pokrętłem 'niżej-wyżej' spoziomować lot już od
wysokości 135 metrów nad lotniskiem. Ale samolot nadal
opadał. Można uznać tezę komisji Millera, że wychylenie klap
zaskrzydłowych, które kpt. A. Protasiuk, kierując się względami antyhałasowymi dobrał na granicy posiadanej
masy i prędkości, w tym przypadku okazało się zbyt małe. Mniejsze wychylenie wystarczało
do kontrolowanego zniżania, ale spowodowało opieszałość maszyny w przechodzeniu do
wznoszenia.
Już blisko ziemi lot udało się
wyrównać i nawet rozpocząć wznoszenie. I samolot odszedłby, gdyby nie
„brzoza kontrolera Ryżenki”. Ale nielogiczne byłoby przyjęcie że piloci z
tych czynników nie zdawali sobie sprawy i że świadomie zniżyli się aż tak bardzo, by „poczuć adrenalinę” rozpaczliwej walki.
Takich wątpliwości jest więcej, a nie
rozwiewają ich wyroki, wydane już kilkadziesiąt minut po katastrofie i
rozesłane SMS-ami, że „wszystko już jasne”.
(c.d. - w części 2)
>Alur< – kwiecień 2017r., uzup. grudzień 2017r.
Komentarze
Prześlij komentarz