ZAMACH NA PRAWDĘ – cz. 1

Media już dawno przestały być normalnym obserwatorem naszej codzienności i kontrolerem sfery publicznej. Za to stały się narzędziem w ręku formalnych i nieformalnych grup „trzymających władzę”. Ba, wręcz same tworzą takie grupy. W tym sensie stały się już nie „czwartą”, a wręcz główną władzą.

Czy w Smoleńsku doszło do celowego zamachu – nawet dziś, po siedmiu latach, nie można tak twierdzić. Ale na pewno doszło do zamachu na prawdę. I powstało celowe, medialnie wzmocnione kłamstwo, które streszczam kompleksowo: >Wizyta śp. Prezydenta L. Kaczyńskiego w Katyniu w dniu 10 kwietnia 2010 roku była jego indywidualną inicjatywą, podjętą w ramach kampanii wyborczej i z zazdrości o udaną trzy dni wcześniej wizytę Premiera D. Tuska. Lot samolotu pospiesznie i nieudolnie organizowała Kancelaria Prezydenta. Samolot opanowały osoby na bieżąco przez Prezydenta sterowane, a specjalnie dobrana załoga (przez Prezydenta oczywiście) nawet dobrze nie znała tego samolotu. Zaś po katastrofie PiS domaga się niepotrzebnych badań, mimo że raporty MAK i Millera już wszystko wyjaśniły<.
A jak było naprawdę?
Od roku 1991 podległa premierowi Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa corocznie organizowała obchody poświęcone pamięci ponad 20-tu tysięcy polskich oficerów, zamordowanych wiosną 1940r. na rozkaz Stalina i jego politbiura. Choć organizowała je też w innych miejscach kaźni, te w Katyniu miały specjalne znaczenie, bo tam groby ofiar odkryto i prawdę o tej zbrodni ujawniono najwcześniej. Zaś uroczystości okrągło rocznicowe w latach 1995, 2000 i 2005 miały charakter szczególnie uroczysty. W latach 1995 i 2005 przewodniczyli im Prezydenci L. Wałęsa i A. Kwaśniewski, a w roku 2000 przewodniczył im Premier J. Buzek. I podkreślmy – wszyscy wymienieni wyjeżdżali do Katynia bez „zaproszeń” ze strony rosyjskiej.
Bo wzajemny i swobodny dostęp do swych grobów i miejsc pamięci umożliwiała polsko-rosyjska Umowa z 22 lutego 1994 roku, jaką wynegocjował Sekretarz ROPWiM śp. A. Przewoźnik, a podpisali Szefowie MSZ Polski i Rosji.
Mające nadejść w roku 2010 uroczystości 70. rocznicy omawiano już od grudnia 2009 roku, w gronie ROPWiM i obu Kancelarii; Prezydenta L. Kaczyńskiego oraz Premiera D. Tuska. Od razu wyrażano wolę udziału w nich Prezydenta i Premiera. Jako głowa Państwa uroczystościom przewodniczyć miał Prezydent. Zdaje się że ta sytuacja nie leżała Premierowi Tuskowi, którego media kreowały na „najważniejszego” w Państwie. Mimo, że Konstytucja dawała mu dopiero miejsce czwarte, po Marszałkach Sejmu i Senatu.
I podległa mu ROPWiM, mimo że już 19 stycznia 2010r. ustaliła termin uroczystości na 10.04.2010r. (podkreślam; na 10-go kwietnia!), a 25 stycznia o tym terminie powiadomiła Ambasadora Rosji, to dziwnie pominęła Kancelarię Prezydenta, mimo że jej pracownicy o plany organizacyjne wciąż się dopytywali. To zmusiło Kancelarię Prezydenta do wysłania 27 stycznia całego pakietu pism; do ROPWiM, do Min. R. Sikorskiego i oddzielnie do Podsekretarza Stanu w MSZ – A. Kremera, do Ambasady RP w Moskwie oraz do Ambasadora Rosji w Warszawie – W. Grinina. I jeszcze do kilku adresatów.
Jedynym skutkiem tej zmasowanej korespondencji było medialne zaprzeczenie Ambasadora Grinina, by ją otrzymał. „Przypomniał” to sobie dopiero po ponownym piśmie, wysłanym mu 21 lutego.
Za to Premier Putin, niewątpliwie powiadomiony przez Grinina, się nie ociągał. Już po tygodniu, dokładnie 3 lutego, zaprosił Premiera D. Tuska na uroczystości w Katyniu, poświęcone „rosyjskim ofiarom stalinizmu”. Ich termin ustalił na 7.04.2010r., czyli na trzy dni przed naszymi, i to w zwykły dzień tygodnia – w środę. W trakcie tych uroczystości obaj premierzy przeszli na kilkanaście minut na polski cmentarz, gdzie złożyli wieńce i wygłosili krótkie przemówienia. Oczywiście nasze telewizje uwypukliły ten fragment, o rosyjskie odwrotnie – pokazały polskiego Premiera, chylącego głowę nad przewagą cierpień rosyjskich.
Dlaczego Putin postanowił zorganizować swoje uroczystości, do tego tuż przed naszymi, choć bez żadnego rocznicowego powodu? Bo łatwo sobie wyobrazić, jaki efekt miałoby przypomnienie światu polskich ofiar sowieckiego reżimu, bez zrelatywizowania ich z rosyjskimi ofiarami. Do tego w politycznie wokół Rosji gęstniejącym czasie po aneksji w Gruzji. To nic, że obu zbrodni dokonał Stalin, wystarczy że propaganda uwypukli cierpienia ofiar, a przemilczy kto był ich sprawcą.
Premier Tusk, zauroczony wyróżnieniem przez Putina oraz wizją zabłyśnięcia w Katyniu nie w cieniu Prezydenta, jakoś się nie domyślił aż nadto wyraźnych intencji Putina i bezwarunkowo został pionkiem w jego grze. Pewnie sądził, że ucywilizuje Putina i przyprowadzi go Europie, jak oswojonego niedźwiedzia. Jak naiwne były te kalkulacje wobec tak zimnego kagebisty – Premier Tusk przekonał się boleśnie, już kilka miesięcy po rzekomym „ociepleniu”.
Wróćmy jednak do wydarzeń. Oczywiście ROPWiM nadal organizowała zaplanowane na 10 kwietnia polskie uroczystości, choć dla przeciętnego odbiorcy mediów udział w nich Prezydenta wciąż nie był jasny. Te niejasności nie  wynikały z jego strony, ale z podchodów Min. R. Sikorskiego. Ten za pośrednictwem mediów „radził” Prezydentowi, by z wizyty w Katyniu zrezygnował, a zamiast tego wziął udział w moskiewskiej paradzie 9 maja. Tak więc Prezydent, aby odsunąć podejrzenia że w Katyniu zaczyna kampanię wyborczą (która nb. miała się zacząć dopiero jesienią), przewodnictwo polskim uroczystościom miałby ustąpić Marszałkowi Sejmu – B. Komorowskiemu, który już wtedy był namaszczony przez PO jako kandydat na Prezydenta. Ale Prezydent z opcji „zamiast” nie miał zamiaru skorzystać.
Po katastrofie w tej moskiewskiej paradzie wziął udział pełniący obowiązki Prezydenta – Marszałek B. Komorowski. Lecz Putin już wówczas postanowił aspiracjom Premiera Tuska pokazać ich miejsce. Marszałek Komorowski, usiłujący z bocznego szeregu wychylić się spoza zasłaniających go oficjeli, był dość marną ilustracją rzekomego „resetu” w stosunkach polsko-rosyjskich.
Trzeba oddać śp. A. Przewoźnikowi, że zabiegał o połączenie rosyjskich uroczystości z polskimi. Ale Putin te wysiłki kategorycznie uciął.
Ponieważ Kancelaria Prezydenta wciąż domagała się informacji o stanie przygotowań do uroczystości – wreszcie 23 lutego Podsekretarz Stanu w MSZ – A. Kremer (zginął w Smoleńsku) wysłał do Kancelarii powiadomienie o ich dacie, a jednocześnie zaprosił Prezydenta, by im przewodniczył. Tego samego dnia Szef Kancelarii Prezydenta – Wł. Stasiak (też zginął w tej katastrofie) po raz kolejny potwierdził udział Prezydenta i zadeklarował gotowość do wszelkiej współpracy. Odtąd pracownicy Kancelarii Prezydenta zaczęli starania by osobiście, mimo że nie mieli takiego obowiązku, omówić szczegóły oraz kwestie logistyczne ze stroną rosyjską. Wysłali wymagane zamówienie na samolot do Szefa Kancelarii Premiera – T. Arabskiego (Koordynatora), ale też, choć znowu nie mieli takiego obowiązku, powiadomili BOR i 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego.
Tu pora wyjaśnić dlaczego to Kancelaria Premiera, a nie Kancelaria Prezydenta, odpowiadała za organizację lotu. Premier Tusk, mając „kłopotliwego Prezydenta”, postanowił przejąć kontrolę nad jego wyjazdami. I wprowadzone już w grudniu 2007 roku jego Zarządzenie nr 139, a potem w 2009 roku tzw. Instrukcja Head, nadawały Szefowi jego Kancelarii rolę Koordynatora specjalnych środków transportu, czyli samolotów. Odtąd pozostałe Kancelarie, czyli Prezydenta, Sejmu i Senatu, jedynie składały zamówienie na samolot do Koordynatora, a ten decydował o jego udostępnieniu. Jak też miał się zajmować organizacją i uruchomieniem wszelkich innych służb (np. BOR), które powinny taki lot obsługiwać.
W roku 2012, kiedy przestał istnieć „problem Prezydenta”, wrócono do starych uregulowań, a trzy wymienione Kancelarie znów stały się samodzielne i odpowiedzialne.
Tymczasem jesteśmy w roku 2010, a zabiegi na zniechęcenie Prezydenta do wizyty w Katyniu wciąż trwały. Nawet po oficjalnym zaproszeniu Prezydenta jego pracownikom utrudniano wizyty przygotowawcze w Rosji, jak też zwlekano z notyfikacją samej wizyty, co było obowiązkiem Min. Sikorskiego i Ambasady RP w Moskwie. Może wciąż liczono, że uda się Prezydenta z Katynia wykluczyć, a może chodziło już tylko o dostarczenie paliwa przyjaznym mediom, które przedstawiały Prezydenta jako człowieka „małego, wiecznie niezadowolonego i ciągle się o coś upominającego”. Osobiście stawiam na oba te cele naraz.
Więc nasze MSZ zablokowało pracownikom Kancelarii Prezydenta dwie planowane wizyty przygotowawcze; 5 oraz 18/19 marca 2010r. Ostatecznie umożliwiono im je dopiero 23-25 marca, na ledwie dwa tygodnie przed uroczystościami. Ale na lustrację lotniska w Smoleńsku nie zgodziła się strona rosyjska, zapewniając jedynie że „lotnisko będzie gotowe do przyjęcia polskich samolotów”. Zaś w ramach tych samych spotkań jednocześnie uzgadniano oba użycia lotniska, dla Premiera D. Tuska w dniu 7.04.2010r. oraz dla Prezydenta L. Kaczyńskiego trzy dni później. Z tego samego lotniska w dniu 7.04.2010r. korzystał też Premier W. Putin. Warto to podkreślić, jako że trolle dość często szermują fałszywką, że Prezydent „pchał się na nieczynne lotnisko”.
Zaś 10-go marca Ambasador RP w Moskwie – tak „uzgadniał” w rosyjskim MSZ wizytę Prezydenta. Tu warto zacytować jego własną notatkę: „W kwestii wizyty w Federacji Rosyjskiej prezydenta L. Kaczyńskiego S. Nieczajew zapytał, czy powinien rozumieć moje słowa o przyjeździe Prezydenta Polski L. Kaczyńskiego jako oficjalne powiadomienie strony rosyjskiej, gdyż do tej pory strona rosyjska nie otrzymała żadnej oficjalnej wiadomości, że wizyta ta będzie miała miejsce. Odpowiedziałem, że na tak postawione pytanie nie mogę udzielić oficjalnej odpowiedzi, niezależnie od tego, że z tych materiałów które posiadam wynika, że 10 kwietnia do Katynia przybędzie Prezydent RP” – koniec cytatu.
Czy Ambasador, pisząc tę notatkę dla Min. Sikorskiego, przyznawał się przed  swym przełożonym do swojego nieprzygotowania? Nie, on pochwalił się wybiegiem dyplomatycznym, jakim uniknął zaklepania wizyty Prezydenta. Co warszawska Prokuratura Okręgowa w roku 2012 (dwunastym!) uznała za działania mogące „wywołać wrażenie ignorowania najwyższych przedstawicieli Państwa Polskiego”.
Dopiero po kolejnym monicie z 15 marca 2010r., sygnowanym przez Podsekretarza Stanu w Kancelarii Prezydenta – M. Handzlika (zginął w Smoleńsku), w dniu następnym MSZ nareszcie potwierdza dokonanie mocno już opóźnionej notyfikacji.
Teraz zaczęto domykać listę pasażerów. Tu wyjaśnijmy, że za bezpieczeństwo generałów odpowiadał nie Prezydent, ale procedury MON. I Min. B. Klich wyznaczył dwóch wysokich rangą oficerów do „koordynacji udziału d-ców w ceremonii” (jeden z nich zginął w Smoleńsku). Oraz pisemnie podziękował Prezydentowi za zaproszenie generałów i wyraził przekonanie, że: „takie wzmocnienie polskiej delegacji podkreśli wagę obchodów i będzie dowodem szacunku, jakim Siły Zbrojne RP otaczają historię”. Sam się też zaprosił, ale ostatecznie, podobno z powodów rodzinnych, nie poleciał.
O zabranie parlamentarzystów, jak to określił „na wolne miejsca w samolocie”, także osobiście i pisemnie poprosił ówczesny Marszałek Sejmu – B. Komorowski. I zaraz, w dniu 5.03.2010r., na tę prośbę pozytywnie odpowiedział Szef Kancelarii Prezydenta – śp. Wł. Stasiak. Właśnie z jego pisma internetowi trolle wyłowili potoczne sformułowanie „Kancelaria Prezydenta RP organizuje przelot samolotu specjalnego”. Tą fałszywką szermują do dziś, próbując wykazać wbrew faktom, jakoby Kancelaria Prezydenta rzeczywiście miała być odpowiedzialna organizację lotu. A przecież, pomijając odmienny stan rzeczywisty, odpowiedź śp. Wł. Stasiaka była w innej sprawie i skierowana do innego adresata.
Również nie na potrzeby Prezydenta w samolocie dokonano nieuprawnionej przebudowy trzeciej salonki, zwiększającej liczbę miejsc pasażerskich z 90-ciu do 100-tu. Przebudowano ją, bo trzy dni wcześniej z premierem Tuskiem tylko tym samolotem leciało łącznie 95-ciu pasażerów. Zaś lot z Prezydentem miał ich ogółem 88-iu, czyli liczba jego pasażerów mieściła się w podstawowej konfiguracji. I cały „bizantyjski orszak” Prezydenta leciał dwoma samolotami, a „skromną delegację” Premiera załadowano do czterech (Tu-154, Jak-40 oraz dwie CASA-y zabrały ogółem 191 pasażerów, nie licząc załóg).
W dniu 31 marca 2010r. dowództwo 36SPLT anulowało zamówienie na rosyjskich liderów, jacy mieli pilotom pomagać porozumieć się z obsługą lotniska. Anulowało je na wszystkie loty, także na cztery samoloty Premiera Tuska w dn. 7.04.2010. Motywowano to tym, że piloci będą znać język rosyjski, ale niewątpliwie głównym powodem były wprowadzone przez Premiera Tuska cięcia wydatków w MON. W latach 2009/10 te cięcia wyniosły łącznie ponad 2.2 miliarda zł.
Wyznaczenie załogi na lot w dniu 10 kwietnia nie było łatwe, ze względu na spiętrzenie lotów tupolewa w dniach 7, 8, 10 i 12 kwietnia, a 36. Pułk miał tylko trzech dowódców załóg Tu-154. Ok. tydzień wcześniej wstępnie planowany płk B. Stroiński poprosił kpt. A. Protasiuka o zastępstwo. Był to jednak pilot z 13-to letnim stażem, który tylko na Tu-154 miał wylatane 2907 godzin, w tym 492 godziny na fotelu dowódcy. Wraz z drugim pilotem i technikiem pokładowym odbyli 21 wspólnych lotów, w tym powrót z Haiti w styczniu tegoż roku, gdy po awarii agregatu sterującego sprowadzili samolot do kraju, holując go przez 14 godzin na sterowaniu ręcznym, czyli na wolancie. Trudno więc mówić o „niezgranej” załodze.
- o -
Jeszcze przed świtem załoga odebrała samolot od techników, a godzinę przed wylotem – od dyżurnego meteorologa lotniska prognozę pogody dla Smoleńska. Nie przewidywała niczego niepokojącego: „bezchmurnie, widzialność 4000m przy zamgleniu, wiatr ... (2.5m/sek.)”. Gdy pojawił się gen. A. Błasik, jemu, jako przełożonemu, kpt. A. Protasiuk złożył meldunek o gotowości do lotu. I zgodnie z obowiązującą w wojsku drogą służbową ten meldunek Generał złożył potem Prezydentowi. Zrobił to jednak w obecności kpt. A. Protasiuka, którego jednocześnie Prezydentowi przedstawił. Jak oceniła komisja Millera: „meldunek, choć niezgodny z tradycją, miał charakter symboliczny i tylko w takim sensie należy dopatrywać się związku z analizowanym lotem”.
Prezydent przybył z parominutowym opóźnieniem i miejsce w swej salonce zajął 8 minut po planowym czasie startu, a samolot wystartował o 7:27, czyli z opóźnieniem 27-miu minut. I właśnie wtedy, w chwili wylotu, w Smoleńsku nasiliła się mgła. Więc nic by nie pomogło gdyby nawet wystartowano pół godziny przed planem, zamiast po planie. A gdyby lot opóźnił się jeszcze o kolejne 20-30 minut – byłoby już po mgle.
Bo z prognozą nie trafił nie tylko dyżurny meteorolog z Okęcia – jeszcze pół godziny przed startem identyczną prognozę podawał miejscowy meteorolog w Smoleńsku. I nie był jej w stanie uściślić, mimo że mgła spadała coraz bardziej, co na wieży w Smoleńsku bardzo irytowało kontrolera Plusnina: „kurde, ja z tym naszym meteo…” (wybrałem łagodną jego ocenę smoleńskiej służby meteo, bo rzucał znacznie ostrzejsze, np. o godz. 8:06:34). I wszelkimi siłami zabiegał, by centrala w Moskwie (o kryptonimie «Logika») przejęła polski samolot do Moskwy-Wnukowa. A choć mjr Kurtiniec z «Logiki» dwukrotnie mu to obiecał, o 7:52:53 i 8:18:04,  to ostatecznie tego nie zrobiono, co rozżaliło Plusnina: „Czyli, jak rozumiem, wszyscy umywają ręce i siedzą na «Logice», kurde, za cholerę nie chcą… I tyle.”. Za to nielegalnie przebywający na wieży przełożony Plusnina, płk Krasnokutskij, którego obecność i rolę MAK w swym raporcie tuszował, stopuje starania roztrzęsionego Plusnina: „Pasza, doprowadzasz do stu metrów. Sto metrów. Bez dyskusji, kurde…”.
Tak więc samolot minął granicę RP. Tuż po godz. 8:14 czasu polskiego, po ośmiu minutach od przejęcia, kontrola w Mińsku zawiadomiła go przez radio: „Smoleńsk, widzialność 400 metrów, mgła”. Ponieważ poranna mgła zwykle szybko ustępuje – piloci, mimo początkowego zaskoczenia, kontynuują lot. Rozmawiają o możliwości półgodzinnego czekania w powietrzu, bo: „…nam mówili, im później tym lepiej”. Drugi pilot dziwi się: „Ale 10-ta (czasu lokalnego) i mgła?”.
Trzeba zauważyć, że to ostrzeżenie podało okazyjnie białoruskie Centrum Kontroli Lotów w Mińsku, a nie odpowiedzialne za cel lotu rosyjskie (w Moskwie).
Niecałe półtorej minuty po odebraniu przez załogę komunikatu z Mińska, ale przed przekazaniem go komukolwiek spoza załogi kabinowej, ktoś nierozpoznany prosi o przełączenie pokładowego telefonu satelitarnego do salonki Prezydenta, który chciał rozmawiać z bratem.
O godz. 8:17:40, kpt. A. Protasiuk poinformował stewardessę. Ta zmartwiła się: „oni nie zdążą”, na co Kapitan odpowiedział „sorry”. Mimo to wtedy obaj piloci umawiają się na próbne podejście, a „jak nie wylądujemy … to odejdziemy”.
Zarejestrowana o 8:21:40 rozmowa Prezydenta z bratem urwała się przed czasem, zaś jej ewentualny wpływ na wydarzenia ocenił w wywiadzie medialnym dr M. Lasek z komisji Millera: „No, analizowaliśmy czas trwania tej rozmowy i nawet w raporcie komisji Millera można stwierdzić, że ta rozmowa nie miałaby nic wspólnego z procesem podejmowania decyzji, gdyż pan Prezydent jeszcze nie wiedział, jaka jest pogoda w Smoleńsku w tym czasie”.
Tuż potem, o 8:22:47, rosyjskie Centrum Kontroli Lotów w Moskwie, które kontroler Plusnin poprzez dyspozytora z „Południowego” wciąż jeszcze bombarduje prośbami o skierowanie polskiego samolotu do Moskwy, pilotom zezwala, a właściwie poleca dalsze zniżanie się w kierunku Smoleńska. Inaczej niż Mińsk – o mgle nie dało najmniejszej wzmianki. Mimo że to właśnie ono, a nie Mińsk, mogło zdecydować o przekierowaniu tupolewa na inne lotnisko.
O 8:23:30 załoga nawiązuje kontakt z wieżą w Smoleńsku. Kontroler Plusnin wpierw pyta o zapas paliwa i lotniska zapasowe, potem dwukrotnie powtarza: „…mgła, widzialność 400m...” i dodaje: „...warunków do przyjęcia nie ma”. Jednak na propozycję kpt. A. Protasiuka: „no jeśli można spróbujemy podejść, a jak nie będzie pogody, to odejdziemy” – się zgadza. Równolegle drugi pilot nawiązuje kontakt z polskim Jakiem-40, który wylądował wcześniej. Pilot Jaka potwierdza warunki pogodowe, sugeruje nawet dwie próby podejścia, a w razie niepowodzenia radzi odlecieć do Moskwy. Nie wie jednak, że Moskwa ma na ten temat inne zdanie.
Tutaj trolle i niektóre media żądają odpowiedzialności karnej dla pil. A. Wosztyla, za rzekome „namawianie do lądowania”. Jednak słowa A. Wosztyla oznaczały próbę podejścia, a nie lądowania. Zaś podejście było w pełni dozwolone, o czym będzie dalej. I w wyniku postępowania zarówno dyscyplinarnego, jak później jeszcze prokuratorskiego, pil. A. Wosztyl został od wszelkich zarzutów uwolniony.
Po dalszych prawie trzech minutach, o 8:26:20, w kabinie pojawia się Dyr. Protokółu Dyplomatycznego – M. Kazana, zapewne powiadomiony przez stewardessę. Kapitan informuje go zarówno o już podjętej decyzji o próbnym podejściu, jak też uprzedza, że „prawdopodobnie nic z tego nie będzie, tak że proszę już pomyśleć nad decyzją, co będziemy robili”. To sformułowanie wyraźnie zostawia czas na podjęcie tej decyzji – do ukończenia próbnego podejścia. Podał też Dyrektorowi dwa lotniska zapasowe do wyboru; Mińsk i Witebsk. Nie wie jednak, że lotnisko w Witebsku tego dnia jest w ogóle nieczynne. Po tym Dyr. M. Kazana wyszedł z kabiny, a załoga zaczęła rutynowe przygotowywania do podejścia.
Wbrew twierdzeniom MAK-u, słynnego filmu National Geographic i niektórych mediów o „naruszeniu sterylności kokpitu”, pierwsza i główna obecność Dyrektora w kokpicie nie naruszała żadnego przepisu. A że miała miejsce jeszcze w odległości ok. 30km od lotniska i powyżej tzw. poziomu FL100, to nie naruszała nawet powołanej przez komisję Millera „praktycznej zasady”. Ponadto z racji swej funkcji Dyr. M. Kazana był osobą jak najbardziej właściwą do kontaktów z załogą. I jeszcze coś, co media skutecznie przemilczały; Dyrektor nie należał do otoczenia Prezydenta i nie wykonywał jego „poleceń”. Był pracownikiem MSZ R. Sikorskiego, wysłanym do przypilnowania przebiegu wizyty.
Po ok. 3.5 minutach od swej pierwszej bytności Dyrektor znów zajrzał do kabiny z krótką informacją „Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robimy”. Podkreślam to „na razie”, zawierające wyraźną perspektywę „potem”, ponieważ media upodobały sobie fałszywkę „Prezydent jeszcze nie podjął decyzji”. W której pobrzmiewa zarzut, jakoby Prezydent z tą decyzją się ociągał.
Czy Prezydent mógł wybrać lotnisko zapasowe już w trzy minuty, choć piloci takiego pośpiechu nie potrzebowali i nie żądali? Mógłby, gdyby zamiast się wywiadywać które lotnisko będzie lepsze, po prostu rzucił monetą. Ale Prezydent postanowił nie losować, a zwyczajnie się naradzić. I zapewne z tej dyskusji przez otwarte drzwi kabiny dotarły strzępki wypowiedzi, które media i trolle usiłują przypasować do „lądowania”. Co zaś naprawdę znaczyły – wyjaśniam nieco dalej.
Ok. godz. 8:39, po dolocie do lotniska i zatoczeniu pół prostokąta, samolot na wysokości 500 metrów wszedł na kurs pasa i rozpoczął ścieżkę podejścia. Wtedy kontroler Plusnin oddał go w ręce obsługującego podejście mjra Ryżenki, który albo spał, albo swoje zadanie całkowicie lekceważył. Mimo że samolot był zdecydowanie za wysoko, opadał za szybko i chwilami leciał nawet 130 metrów z boku pasa, czego powodem była wydana przez Rosjan karta podejścia z mylnymi jego współrzędnymi, to Ryżenko, obserwując przecież ekran „radaru precyzyjnego podejścia”, pięciokrotnie powtórzył jak mantrę „… na kursie i ścieżce”. Polecenia wyrównania lotu wykrzyczał dopiero wtedy, gdy samolot już niemal stykał się z ziemią. Nawet w wydaniu i tak już spóźnionego polecenia do odejścia na drugi krąg zastąpił go Plusnin. I komisja Millera (choć oczywiście nie MAK) nie miała wątpliwości, że mógł zapobiec katastrofie, a nie zrobił nic. Bo gdyby nie naprowadził samolotu kilkadziesiąt metrów w lewo od pasa, to nawet w scenariuszu MAK i komisji Millera samolot ominąłby brzozę. I nawet z tej wysokości bezpiecznie by odleciał.
- o -
Jaka zaś była motywacja kpt. A. Protasiuka, by zrobić próbne podejście? (Zaznaczmy, że nawet w tych warunkach pogodowych nie zabraniał tego obowiązujący wtedy Regulamin RL-2006). Czy załoga zakładała, że może jednak uda się wylądować? Za tym mogłoby świadczyć np. pytanie niezidentyfikowanego członka załogi: „a jak nie wylądujemy, to co?”. Ale szerszy zestaw wypowiedzi pilotów świadczy co innego.
Komisje MAK i Millera twierdzą zgodnie; powinni odlecieć na lotnisko zapasowe. Tym samym nie wykluczały ostatecznego lądowania w Smoleńsku, bo samolot miał dosyć paliwa na powrót prosto do Warszawy. Więc celem odlotu na lotnisko zapasowe miała nie być rezygnacja ze Smoleńska, a tylko przeczekanie mgły.
Ale piloci spodziewali się, że mgła szybko ustąpi: „…nam mówili, im później tym lepiej”. Czyli że mogła ustąpić jeszcze przed wylądowaniem na lotnisku zapasowym (i rzeczywiście tak było – rozwiała się już 20-30 minut po katastrofie). W tej sytuacji uznali że zamiast niepotrzebnie lecieć tam i z powrotem – mogą „pół godziny powisieć” nad lotniskiem. A przy tym ocenić, czy na poprawę pogody istotnie się zanosi, czyli zrobić jedno próbne podejście. I za tą opcją świadczą ich wypowiedzi: „podejdziemy, zobaczymy”, „spróbujemy podejść, zrobimy jedno zajście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie”, „… jak nie będzie pogody, to odejdziemy”.
Ponieważ znowu trolle, a nawet media, zdają się nie odróżniać podejścia do lądowania” od „lądowania” i próbują zarzucać pilotom właśnie „próbę lądowania” – należy ich odesłać np. do wypowiedzi członków komisji Millera p.p. M. Laska i W. Jedynaka, udzielonej dwa dni po opublikowaniu raportu, a którą Newsweek opublikował w dniu 31.07.2011r. (wynik wyszukania fraz: >„próbne podejście” site:newsweek.pl<). Ta wypowiedź jednoznacznie potwierdza że piloci nie chcieli „lądować”, jak też że podjęte przez nich podejście było w pełni dozwolone przepisami, nawet przy panującej mgle. W. Jedynak wtedy powiedział wprost, że podejście nawet w tych warunkach nie jest niebezpieczne”.
Nie należy też pomijać osobowości załogi, realizującej wyłącznie przewozy ViP-ów. Trzynastoletni staż dowódcy – kpt. A. Protasiuka i aż 3341 godzin za sterami maszyn pasażerskich, wobec jedynie 190 godzin wylatanych na bojowej Iskrze, z pewnością nie czyniły go myśliwcem-zawadiaką. Miał też świadomość wypadku CASA-y, który przydarzył się pilotom kategorii bojowej. Możemy więc zaufać opiniom o nim jego kolegi z 36. Pułku – mjra G. Pietruczuka, tego samego, który postawił się Prezydentowi L. Kaczyńskiemu w słynnym locie do Azerbejdżanu: „Arek był człowiekiem wybitnie spokojnym”. Oraz: „Był to znakomity pilot z dużym doświadczeniem. Robienie z niego samobójcy na wzór Andreasa Lubitza jest oburzające. To człowiek, który bardzo dbał o bezpieczeństwo”.
Wyjaśnijmy jeszcze kilka rozpowszechnionych oskarżycielskich leitmotivów:
Mimo że nawigator na głos odczytywał wskazania wysokościomierza radiowego, to każdy z pilotów miał przed oczami po dwa wysokościomierze baryczne, prawidłowo wskazujące wysokość nad lotniskiem. I właśnie taki miernik śledził 2-gi pilot, kiedy poradził koledze „Dochodź wolniej”, choć nawigator od sześciu sekund nie ogłaszał zmniejszania się wysokości radiowej.
Aż trzy z czterech serii ostrzeżeń TAWS (chodzi o sygnały >terrain ahead< i >pull up<) były fałszywe i włączyły się przez niedopatrzenie drugiego pilota. Jak wyraźnie stwierdziła komisja Millera, choć dopiero w załączniku do raportu, przed rozpoczęciem podejścia „sygnały te, nie wnosząc(e) żadnej informacji, powinny zostać wyłączone (zablokowane)” Mówiąc wprost, wprawdzie na pierwsze prawidłowe >terrain ahead< załoga zareagowała półtorej sekundy później niż zakładał system TAWS, ale nie zignorowała żadnego prawidłowego >pull up<.
Z kolei ledwie usłyszane zwroty: „po-my-sły!”, „nie musimy dokładnie”, czy „zmieścisz się śmiało” nie były „zakamuflowanymi naciskami”. Nie tylko dlatego, że załoga mając słuchawki na uszach nie mogła ich słyszeć, jak też że na nie nie reagowała ani do nich nie nawiązała. Po prostu przy braku widoczności było jeszcze za wysoko i za daleko na takie wzrokowe oceny. Za to za otwartymi drzwiami, w prezydenckim saloniku, zapewne toczyła się wyżej wspomniana narada nad wyborem lotniska zapasowego. I najpewniej te zwroty, bez podpierania się „lotniczym żargonem” a zwyczajnie po polsku, były kolejno; ponagleniem które lotnisko wybrać, odniesieniem się do możliwego spóźnienia się na początek uroczystości oraz oceną, że mimo opóźnienia uda się wypełnić program wizyty. A równie dobrze „zmieścisz się śmiało” mogło dotyczyć wolnego miejsca na kanapie w saloniku.
Wciąż jeszcze chętnie dosiadanym konikiem jest „generał w kokpicie”. Ale niezależnie od tego że jego głos mógł dochodzić z prezydenckiej salonki, to w tej sprawie opinie ekspertów są podzielone. Nie zgodzili się z tym rozpoznaniem krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych i prof. G. Demenko z Politechniki Śląskiej, zaś biegli z Centralnego Laboratorium Kryminalistyki tego nie badali. Natomiast opowiedział się za tym zespół A. Artymowicza (z wyłączeniem wspomnianej prof. G. Demenko) oraz członkowie komisji Millera. Przy tym rola tych ostatnich była podwójna, bo zarówno byli „ekspertami” MAK-u w tej sprawie, jak też wyłączyli biegłych CLK z analizy tych wypowiedzi, a za należące do Generała uznali je sami. Mimo że ich amatorskie rozpoznanie dotyczyło wypowiedzi tak wątpliwych, że nie wszyscy autorzy stenogramów je usłyszeli, bądź niejednakowo je zrozumieli. Mimo to wprowadzenie Generała do dwóch stenogramów; MAK i CLK, nastąpiło z inicjatywy i na odpowiedzialność komisji Millera.
Dziś (koniec roku 2017), gdy wyszły na jaw nagrania robocze z obrad tej komisji, możemy przytoczyć nacisk, ale jej Przewodniczącego – J. Millera: „Zdaniem komisji generał Błasik był w kokpicie, tak? Nie mówimy, że mamy poważne wątpliwości czy coś. (...) Zdaniem komisji generał Błasik był tam. I to tak należy przedstawiać”.
Rzekoma rola Generała jest w mediach wciąż nośna i nadal im potrzebna, bo niemal zupełnie przemilczały dwa fakty. W marcu 2014 roku biegli z krakowskiego IES całkowicie obalili makowskie „0.6 promila”. A drugim ukrywanym przez media faktem jest wyraźne stonowanie w raporcie Millera: „Dowódca Sił Powietrznych w żaden bezpośredni sposób nie ingerował w proces pilotowania. Ze sporządzonej na potrzeby niniejszej analizy jego charakterystyki psychologicznej wynika, że >przejmowanie inicjatywy w sytuacji, w której kompetencje szczegółowe innych oceniał wysoko, jest mało prawdopodobne<. Nie był więc nastawiony na jakąkolwiek aktywną interwencję, był raczej obserwatorem wydarzeń. W tym kontekście w żaden sposób nie można mówić o bezpośrednim nacisku Dowódcy Sił Powietrznych na dowódcę statku powietrznego, a szerzej na załogę”.
Również szacunek dla profesjonalizmu Generała i dla niego samego potwierdzili w wywiadach prasowych koledzy śp. kpt. A. Protasiuka z 36. Pułku. Mimo to „medialni eksperci” nadal kierują przeciw niemu dwa sprzeczne oskarżenia; że „ingerował, a nie powinien”, oraz że „nie ingerował, a powinien (zabronić)”. Czyli jakby nie stanął – plecy mu zawsze zostają z tyłu. Przy tym „eksperci”  nie wyjaśniają, skąd miałby mieć dokładniejsze niż załoga informacje o sytuacji.
- o -
Wciąż jeszcze nikt nie jest w stanie przesądzić, dlaczego samolot znalazł się za nisko. Komisja Millera uważa że piloci zaczęli przerywać zniżanie dopiero 39 metrów nad lotniskiem, ale to wątpliwa hipoteza. Choć pewne przesłanki można by uznać za wskazujące że piloci mogli się zdecydować zejść do 50 metrów nad lotniskiem, zamiast do zapowiedzianych stu, ale już nie niżej. Np. do tej wysokości opadał pułap chmur, więc by cokolwiek zobaczyć, trzeba było zajrzeć pod ten pułap. Jednak nie da się obronić tezy że piloci, jakoby nie zdając sobie sprawy z bezwładności maszyny i balistyki lotu, dopiero na wysokości 39 metrów zaczęli przerywać zniżanie?!
Zarzutom o celowym aż takim zejściu przeczą fakty. Zapisane malejące kąty pochylenia i natarcia świadczą, że dowódca próbował pokrętłem 'niżej-wyżej' spoziomować lot już od wysokości 135 metrów nad lotniskiem. Ale samolot nadal opadał. Można uznać tezę komisji Millera, że wychylenie klap zaskrzydłowych, które kpt. A. Protasiuk, kierując się względami antyhałasowymi dobrał na granicy posiadanej masy i prędkości, w tym przypadku okazało się zbyt małe. Mniejsze wychylenie wystarczało do kontrolowanego zniżania, ale spowodowało opieszałość maszyny w przechodzeniu do wznoszenia.
Już blisko ziemi lot udało się wyrównać i nawet rozpocząć wznoszenie. I samolot odszedłby, gdyby nie „brzoza kontrolera Ryżenki”. Ale nielogiczne byłoby przyjęcie że piloci z tych czynników nie zdawali sobie sprawy i że świadomie zniżyli się aż tak bardzo, by „poczuć adrenalinę” rozpaczliwej walki.
Takich wątpliwości jest więcej, a nie rozwiewają ich wyroki, wydane już kilkadziesiąt minut po katastrofie i rozesłane SMS-ami, że „wszystko już jasne”.
(c.d. - w części 2)
>Alur< – kwiecień 2017r., uzup. grudzień 2017r.

Komentarze